22-26 września 2013
Pierwszy
śnieg tegorocznej zimy dopadł mnie 25 września w Kirowsku, górniczym miasteczku za kołem podbiegunowym na Półwyspie Kolskim, 190 km na południe
od Murmańska. Po śniadaniu miałam odlecieć z lotniska w Apatytach (ok. 20 km od
Kirowska) do Moskwy. Wstałam nieco wcześniej, by zrobić kilka zdjęć jeziora
leżącego w centrum miasta. Hotel był nieco na uboczu Kirowska. Ranek przywitał mnie
ostrym wiatrem z niewielkim śniegiem, wiejącym od strony Masywu Chibińskiego,
zdrowo zacinał po twarzy. Zrobiłam kilka zdjęć wokół hotelu, uchwyciłam
kwitnącą koniczynkę w śniegu i wróciłam szybciutko spowrotem. Byłam zbyt
przeziębiona, przy tym ubrana w wizytowy garnitur, bo w Moskwie czekały mnie
ważna konferencja i kolacja, bez szans na przebieranie się w hotelu – by
ryzykować w takim wietrze spacery po mieście. Może bym i zaryzykowała, ale
przeziębienie dawało się nieźle we znaki, włosy po kilku krokach miałam mokre od potu. Nawet beret i kaptur ciepłej kurtki nie ratowały mnie przez
przewiewem.
Pierwszy śnieg w Kirowsku |
Tak samo nazywa się rzeka, która przecina równoleżnikowo Masyw Chibinski w pół i wspada do zatoczki.
Spędziłam tam całe popołudnie i wieczór.
Był ulokowany u podnóża południowej części Masywu Chibińskiego, po jego wschodniej stronie, nad zachodnim brzegu cudownego jeziora Umb, w zatoczce o tybylczej, lapońskiej nazwie - Tuljucht. Po lapońsku Masyw Chibiński też nazwa się bardzo ładnie - Umptak. I chociaż tubylców praktycznie tam nie ma, to stare nazwy pozostrały. Rosjanie dopiero teraz odkrywają to, co było piękne i cenne przez ich przybyciem na te tereny.
Renifery i dzikie gesi po lapońsku |
To najcenniejsze trofeum jakie przywiozłam z Rosji. Poza miseczkami z porcelany, kupionymi w starym monastyrze moskiewskim, niedaleko Dworca Białoruskiego.
Dotarcie do
ośrodka zajęło nam ponad 2 godz. jazdy prymitywnymi „polnymi” drogami brzegiem
jeziora. Jechaliśmy kamazem
przystosowanym do przewozu ludzi w podbiegunowych warunkach. We wnętrzu był
ekran telewizyjny na którym można było śledzić drogę.
Wokół nas - dziewicza
natura. Po lewej stronie - tundra
porośnięta drzewami iglastymi i z mnóstwem brzózek, na stokach mchy,
porostu i nieznane mi krzewy. Wszystko w soczystych kolorach.
Mchy, porosty i drzewa na słokach Chibin. |
Droga nad jeziorem Umb u podnóża stoku Masywu Chibińskiego |
Jezioro Umb |
Odpowiedni środek lokomocji po tundrze |
W drodze do Tuljoku, nad jez. Umb |
Duża wilgoć powietrza, słoneczko i złudne poczucie ciepła, które skłoniło mnie do przejścia kilkudziesięciu kroków z terminalu do samolotu z płaszczem na ręku a nie na grzbiecie – zaowocowały ostrą reakcją organizmu i w efekcie przeziębieniem, które rozwijało się w drodze do Moskwy, mimo łykania aspiryn Bayera.
Klasyka jesienna.
W doskonale wyposażonej zakładowej przychodni przyjęła
mnie urocza dziewczyna - Jelena Władimirowna Wasiljewa, terapeuta medyczny, po
polsku ratownik, dawniej felczer. Ciśnienie po wizycie w sztolniach kopalni
wyśrubowało się do 191/78, ale za chwilę opadło, gorączki nie było, EKG
normalne. Płuca też w porządku. Dostałam stosowne leki z zapasem na cały pobyt
w Rosji i zalecenie, by raczej tego popołudnia odpoczywać. Leki produkcji
rosyjskiej zadziałały szybko. Przestał mnie męczyć kaszel, organizm zaczął się
uspokajać. Przestałam się wreszcie pocić, czuć osłabienie i chodzić na słaniających się nogch. - Co do skoków ciśnienia, to dopadło
praktycznie wszystkich, którzy zwiedzali kopalnie – pocieszyła mnie na
odchodnym Jelena Wasiliewa.
Tuljok w zatoce Tuliluht jez. Umb |
Wysiadłam z
samochodu z nieco bolącą głową, źle znoszę jazdę czymkolwiek, jeśli nie mam
widoku na drogę, aviomarin akurat mi się skończył.
Przed oczami
miałam pejzaż bajkowy ze znanych mi obrazów rosyjskich malarzy uwieczniających na płótnie daleką
północ Syberii.
Słońce przegnało chmury, jezioro ucichło i lśniło w słońcu, odbijało paletę jesiennych braw tundry. W świerkowym lesie stały ręcznie wykonane domki z bali, między drzewami można było zbierać jagody, soczyste i dojrzałe. Zamiast dróżek były drewniane podesty, bo grunt tu skalisty, jak w kopalni. Niesamowity krajobraz wrysowywał mi się w pamięć, kadr za kadrem, obraz za obrazem...
Słońce przegnało chmury, jezioro ucichło i lśniło w słońcu, odbijało paletę jesiennych braw tundry. W świerkowym lesie stały ręcznie wykonane domki z bali, między drzewami można było zbierać jagody, soczyste i dojrzałe. Zamiast dróżek były drewniane podesty, bo grunt tu skalisty, jak w kopalni. Niesamowity krajobraz wrysowywał mi się w pamięć, kadr za kadrem, obraz za obrazem...
Alma z Tuljoka |
Przeszłam
obok bani, którą sobie zupełnie inaczej
wyobrażałam, doszłam do domku z bali, nieco większego od innych, który
spełniał po części rolę jadalni, po części sali telewizyjnej, po części knajpy
i świetlicy. Pachniał na odległość wspaniałym jadłem.
Wewnątrz - cudowny
rosyjski konglomerat – nieco ZSRR w obrazach na ścianach, wspaniała rosyjska
kuchnia i rosyjska gościnność, autentyczna, szczera, nie udawana.
Honory domu
czynili dwaj mężczyźni w średnim wieku, jeden z nich o polskich korzeniach.
Wysocy, postawni, o męskiej urodzie, ubrani wygodnie w swetry i jeansy. W ośrodku, któremu gospodarzyli -
nowocześnie wyposażenie dacz, telewizory najnowszej generacji, łączność
satelitarna dla Internetu, mini lądowisko dla śmigłowców. A w bani – skóry
jeleni na siedziskach.
Czakał na nas zastawiony stół. Uginał
się od potraw – dziczyzna, mięsiwa, ryby, pasztety, sałatki, owoce, i licho wie
co jeszcze. Kawior i ucha - zupa rybna, za którą przepadam, trunki wszelakie. Niewiele kupnego,
wiele własnej roboty. Ryby i dziczyznę dostarczyło jezioro i okoliczne lasy, kiszonki i marynaty też własnej roboty.
Byłam
przerażona, same smakowitości, za którymi przepadam a żołądek, tradycyjnie dla choroby lokomocyjnej
dostaje kociokwiku.
Jak to wszystko pogodzić, nie obrazić gościnnych gospodarzy?!
Z trudem przełknęłam ulubioną zupę rybną i wyszłam na zewnątrz.
Jak to wszystko pogodzić, nie obrazić gościnnych gospodarzy?!
Z trudem przełknęłam ulubioną zupę rybną i wyszłam na zewnątrz.
Zza rogu
domu spoglądały na mnie psie oczy, czujnie i wesoło.
- Eto wasza sabaka? – głaszcząc psi łep spytałam Władimira
Nikołajewicza Porkowskiego, naszego gospodarza, który wyszedł za mną przed
budynek.
- Da, eto Alma, sibirskaja sabaka – odpowiedział dodając, że pies jest młody i
przyjaźnie nastawiony do ludzi. Rozpoczęliśmy rozmowę. Ja - że miałam też
Almę, nawet dwie Almy, takie imiona nosiły moje psy, kolejne owczarki niemieckie. On -
że też lubi owczarki, ale chętnie pokaże mi innego psa, też syberyjskiej rasy.
A jak chcę, to i kury i koguta, i koty na dodatek, bo zwierzaki tu mieszkają
różne.
Psie rezydencje w Tuljoku |
Władimir N.Porkowski i jego psy, mniejsza, w przysiadzie - Alma |
Czas płynął
leniwie. Współtowarzysze wyprawy do tundry oddawali się łakomstwu na biesiadzie
lub wyparowywali poty w bani.
Pan Władek udostępnił mi domek z bali na całe
popołudnie. Mogłam położyć się i wypocząć. W domku miałam wszystko, jak w wytwornym hotelu. Trzy pomieszczenia, telewizor,
czajnik na wodę, zestaw herbat, wygodną łazienkę, nawet kapcie, suszarkę do włosów,
nowiutką szczotkę do zębów i niezbędne środki czystości z pastą do zębów włącznie. Idealne warunki do wypoczynku
i ekspresowego uwalniania się od przeziębienia. Zasnęłam….
W drogę powrotną wyruszyliśmy ok.10 w nocy. Kiedy wsiadałam do samochodu, pan Władek wręczył mi …dwa talerze otulone w folię, pełne plastrów mięsiwa, pasztetów, kiełbas i innych smakołyków. Do tego jeszcze wielkie pudło czekoladek. – Pani Zosia, wy nie pakuszali niczewo – mówił z przyganą w głosie, - trzeba coś zjeść na kolację - dodał. Popatrzyłam się w jego szczerze zatroskane oczy, szare jak tafla jeziora nad którym osiadł, uśmiechnęłam się zabierając talerze i powiedziałam – Bolszoje spasiba Władimir Nikołajewicz, bolszoje spasiba!
Całoroczna dacza z bali, tymczasowa moja siedziba w Tuljoku |
W domku z bali, łóżko też było z bali. |
W drogę powrotną wyruszyliśmy ok.10 w nocy. Kiedy wsiadałam do samochodu, pan Władek wręczył mi …dwa talerze otulone w folię, pełne plastrów mięsiwa, pasztetów, kiełbas i innych smakołyków. Do tego jeszcze wielkie pudło czekoladek. – Pani Zosia, wy nie pakuszali niczewo – mówił z przyganą w głosie, - trzeba coś zjeść na kolację - dodał. Popatrzyłam się w jego szczerze zatroskane oczy, szare jak tafla jeziora nad którym osiadł, uśmiechnęłam się zabierając talerze i powiedziałam – Bolszoje spasiba Władimir Nikołajewicz, bolszoje spasiba!
Świetlica w Tuljoku, wieczorem 24 września 2013 r. |
Pana Władka wspominaliśmy
przy stole z rozrzewnieniem. Nikt nie przypuszczał, że przyjdzie nam
jeszcze raz spotkać się.z nim.
Jadąc na lotnisko w Apatytach, dobre kilka kilometrów za Kirowskiem zatrzymaliśmy się na poboczu, koło cmentarza.
Okazało się, że jedna z dziennikarek zostawiła w Tuljoku
….szaliczek. I pan Władek starał się jej go oddać. Skoro nas nie został w hotelu, ruszył za nami w kierunku lotniska. Zatrzymaliśmy się, by
na niego poczekać. Musiał pokonać kilkadziesiąt kilometrów wertepami przez tundrę,
wstając świtkiem, by nas w końcu dogonić!
Ostatni rzut oka z hotelowego okna w Kirowsku, miasto żegna się ostrym wiatrem z płatkami śniegu.... |
Jadąc na lotnisko w Apatytach, dobre kilka kilometrów za Kirowskiem zatrzymaliśmy się na poboczu, koło cmentarza.
Cmentarz pod Kirowskiem |
Szaliczek wrócił
do Moskwy a potem do Polski a pan Władek został solidnie wycałowany w podzięce.
Po kilku tygdniach, po powrocie do kraju udało mi się serią antybiotyków definitywnie skończyć ze skutkami przeziębienia.
Świetny wpis. Jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuńTo był mój pierwszy wyjazd do Rosji i w tak ciekawe okolice, jak Półwysep Kolski! Do dzisiaj jestem pod wrażeniem tej wyprawy. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń